Dzien 11: Najgorsze, co moze sie zdarzyc w podrozy...

Playa Ancon i nasz transport pod kolor kubanskiego nieba...:)

...czyli chorowanie!
Niestety, zazwyczaj przytrafia sie to Zuzi, ewentualnie mnie. Meska czesc rodziny prawie zawsze trzyma sie na wakacjach zdrowo. Chociaz ktos...;)
Po incydencie z hamakiem bylam pewna, ze w czasie naszej kubanskiej podrozy juz wyrobilismy limit nieszczesliwych wypadkow i zlego samopoczucia. Jednak nie ma tak lekko!

Dzien zapowiadal sie pieknie i w planach mielismy poranny wypad na miejscowa plaze. W taksowce, w drodze na Playa Ancon, Zuzia zwymiotowala cale sniadanie...Mimo moich usilnych prosb, zeby zawrocic do Trinidadu,corka zdolala mnie przekonac, ze wszystko z nia w porzadku i absolutnie musi na plaze pojechac. Przyznac musze, ze ta wycieczka nad morze byla zorganizowana glownie z mysla o Zuzi, ktora jako zodiakalna ryba uwielbia wode w kazdej postaci, a szczegolnie ta slona i lazurowa :)
Na plazy bylo tylko gorzej, Zuza wymiotowala jeszcze kilka razy - pod palma!! Ku przerazeniu miejscowej kubanskiej rodzinki, ktora wlasnie w poblizu owej palmy zamierzala urzadzic sobie piknik...
A ja wpadlam w totalna panike: przed oczami stanela mi najpierw cholera, potem denga a potem jeszcze kilka innych tropikalnych dolegliwosci... Nasz kierowca na nas czekal wiec w kazdej chwili moglismy zapakowac sie do samochodu i wrocic do naszej trinidadzkiej casa, ktorej wlasciciel byl emerytowanym lekarzem (za co dziekowalam opatrznosci!). Jednak Zuzia zasnela w cieniu, na piasku, z moja dlonia sprawdzajaca temperature, niemalze przyklejona do jej czola... Nie ma to jak chorowanie na rajskiej plazy :) Bo Playa Ancon tak wlasnie wyglada - wyobrazcie sobie cztery kilometry bialego mieciutkiego piasku, opasajace lazurowo-zelone cieple morze...Do tego rosnace gdzieniegdzie palmy i malownicze mangrowce. Jesli na Playa Ancon wybierzecie sie w weekend to bedziecie tez mieli okazje zobaczyc jak czas na plazy spedzaja Kubanczycy. Fajnie sie bawia, radosnie, glosno i ...zakrapiajac wszystko spora iloscia rumu :))
Po czterdziesto-piecio minutowej drzemce moje dziecko obudzilo sie z kolorkami na buzi, niesmialym usmiechem i mocnym postanowieniem, ze musi poplywac w morzu!

Cudowne plazowe ozdrowienie!
Odtad bylo juz tylko lepiej, nie musielismy nawet prosic o konsultacje Omara - naszego gospodarza z Trinidadu. A ja odetchnelam z taka ulga, ze poczulam sie o kilka kilogramow lzejsza :)
Reszte dnia spedzilismy jednak leniwie, zeby nie forsowac malego chorutka. Bylo wiec domino z malym Javierem, wspolne kolorowanki, zakupy w poszukiwaniu pamiatek na miejscowym bazarze i wieczorna wizyta w Casa de la Trova, dokad zwabily nas dzwieki cudownego kubanskiego jazzu. Potem dzieciaki padly jak dlugie a nas czekalo pakowanie przed jutrzejsza podroza do Vinales. Podroza, ktora pozostawala wciaz pod znakiem zapytania. Umowiona taksowka, ktora miala sie pojawic wieczorem, zebysmy mogli sprawdzic czy ma klime (w co i tak nie wierzylam ;) ) i bagaznik na tyle duzy aby pomiescic nasze bagaze, nie przyjechala. Po dziesieciu dniach pobytu na Kubie juz nie bylam tym wogole zaskoczona!
Co tam, najwazniejsze, ze wszyscy byli zdrowi!!! A te 600 kilometrow do Vinales jakos pokonamy...:)

Dobrze jest czasem posiedziec w domu...
Albo pojsc na leniwy spacer...
...bez celu :)



Brak komentarzy

Prześlij komentarz