Malenka wysepka, omywana chlodnymi wodami Atlantyku I wiecznie
pograzona w chmurach, trafila w tym roku na szoste miejsce top listy najpiekniejszych
wysp swiata serwisu Tripadvisor. Zielona, ukwiecona I bardzo gorzysta Madera. Kilka miesiecy temu
zobaczylam zdjecia otulonych chmurami groznych szczytow z najwyzszego pasma
gorskiego Madery na znajomym serwisie fotograficznym i…przepadlam! To marzenie
podroznicze udalo sie zrealizowac bardzo szybko: piec dni temu wrocilismy z
naszego 10-dniowego maderskiego wypadu :) Pelni wrazen, przewiani gorskim wiatrem
I tylko lekko przyprazeni subtropikalnym slonkiem.
A cala podroz zaczela sie, jak zwykle w naszym przypadku, od przygod…Samolot do Funchal poteznie sie spoznil a w wypozyczalni samochodow dopiero trzecie z kolei auto bylo przydatne do uzytku. Przez wszystkie te perturbacje zrobilo sie ciemno I calkowicie pogublismy sie w tunelach, ktorych na Maderze jest multum, i na zjazdach z autostrady. Podroz z lotniska, ktora teoretycznie powinna zajac okolo 15-25 minut trwala…ponad godzine. (Co nie jest bynajmniej naszym rekordem – pamietam, jak kilka lat temu dojazd z lotniska w Maladze do oddalonego o piec minut hotelu zajal nam prawie dwie godziny ;)) Jej finalalem byla moja kompletna panika, kiedy okazalo sie, ze aby dotrzec do wynajetego przez nas Casa da Cruz musze naszym zapakowanym po brzegi malym Punto wjechac na szczyt gory. Po ciemku, waska, kreta droga o nachyleniu, bagatela, jakies czterdziesci piec stopni ;) To juz chyba tradycja, ze nasze wakacyjne mieszkania sa zazwyczaj tak polozone, ze sam do nich dojazd to mala przygoda. Jednak zazwyczaj jestem o tym fakcie ostrzegana a tym razem nikt mnie nie uprzedzil, ze czeka mnie wyzwanie :) Pierwsze proba zakonczyla sie fiaskiem: z samochodu lecial dym a ze mnie zimny pot. I kiedy juz myslalam, ze bedziemy wnosic nasze bagaze na plecach (mialam plan, zeby autko zostawic na noc gdzies na dole i piechota wdrapac sie do naszego wakacyjnego domu, na stromy podjazd nie chcialam nawet patrzec ;)) na ratunek przyszedl Tata Zuzi i Rysia, ktory z zimna krwia (i rykiem silnika) wjechal na szczyt wzgorza. A potem w calkowitych ciemnosciach nie moglismy znalezc naszego wakacyjnego lokum :) Dzieki pomocy przemilych wlascicieli miejscowej kafejki (u ktorych goscilismy pozniej kazdego dnia) trafilismy w koncu do upragnionego celu podrozy i padlismy ze zmeczenia.
A cala podroz zaczela sie, jak zwykle w naszym przypadku, od przygod…Samolot do Funchal poteznie sie spoznil a w wypozyczalni samochodow dopiero trzecie z kolei auto bylo przydatne do uzytku. Przez wszystkie te perturbacje zrobilo sie ciemno I calkowicie pogublismy sie w tunelach, ktorych na Maderze jest multum, i na zjazdach z autostrady. Podroz z lotniska, ktora teoretycznie powinna zajac okolo 15-25 minut trwala…ponad godzine. (Co nie jest bynajmniej naszym rekordem – pamietam, jak kilka lat temu dojazd z lotniska w Maladze do oddalonego o piec minut hotelu zajal nam prawie dwie godziny ;)) Jej finalalem byla moja kompletna panika, kiedy okazalo sie, ze aby dotrzec do wynajetego przez nas Casa da Cruz musze naszym zapakowanym po brzegi malym Punto wjechac na szczyt gory. Po ciemku, waska, kreta droga o nachyleniu, bagatela, jakies czterdziesci piec stopni ;) To juz chyba tradycja, ze nasze wakacyjne mieszkania sa zazwyczaj tak polozone, ze sam do nich dojazd to mala przygoda. Jednak zazwyczaj jestem o tym fakcie ostrzegana a tym razem nikt mnie nie uprzedzil, ze czeka mnie wyzwanie :) Pierwsze proba zakonczyla sie fiaskiem: z samochodu lecial dym a ze mnie zimny pot. I kiedy juz myslalam, ze bedziemy wnosic nasze bagaze na plecach (mialam plan, zeby autko zostawic na noc gdzies na dole i piechota wdrapac sie do naszego wakacyjnego domu, na stromy podjazd nie chcialam nawet patrzec ;)) na ratunek przyszedl Tata Zuzi i Rysia, ktory z zimna krwia (i rykiem silnika) wjechal na szczyt wzgorza. A potem w calkowitych ciemnosciach nie moglismy znalezc naszego wakacyjnego lokum :) Dzieki pomocy przemilych wlascicieli miejscowej kafejki (u ktorych goscilismy pozniej kazdego dnia) trafilismy w koncu do upragnionego celu podrozy i padlismy ze zmeczenia.
Jednak nastepnego dnia nie bylo nam dane porzadnie sie wyspac.
Blady swit (a wlasciwie, to jeszcze ciemna noc!), godzina 6.30. Z lozek zrywa nas glosny huk, jakby ktos wystrzelil z armaty! Nasz maly domek az zatrzasl sie w posadach. Juz myslalam, ze mamy zbiorowe halucynacje az tu...bum! Kolejny wystrzal. Nasza pierwsza mysl: eksplodowal tutejszy gazowy boiler. Po szybkich ogledzinach z ulga stwierdzilismy, ze boiler znajduje sie na swoim miejscu, w stanie nienaruszonym. Pomyslalam jeszcze o butli z gazem, ktora tez gdzies tu musiala byc (na Maderze wszyscy korzystaja z takiego systemu, instalacja gazowa w obszarach gorskich nie istnieje) a nastepnie o pirackim statku. Przez wiele lat w ciagu XVI wieku Madera byla celem ataku francuskich piratow, wiec kto wie...;)
W czasie sniadania znowu huknelo i zatrzeslo nam stolem; tym razem zdolalismy nawet dostrzec dym unoszacy sie nad zielonymi wzgorzami naprzeciwko naszego domu (zerknijcie na pierwsze zdjecie!). Przynajmniej moglismy byc pewni, ze nic nie wybucha nam w domu. Piraci, jak nic! Kolejne bum i postanowilismy zapytac miejscowych co sie tak wlasciwie dzieje :)
Tuz przy naszym domu znajdowala sie kafejka Adega da Cruz, ktora z czystym sercem polecam wszystkim, ktorzy w tamte rejony swiata kiedys zawitaja - nie tylko ze wzgledu na najlepsza na wyspie kawe ale takze fantastycznych i bardzo pomocnych wlascicieli. Dona Fatima i Senhor Jose byli gotowi odpowiedziec na kazde nasze pytanie, zawsze z usmiechem i w dodatku w jezyku angielskim! Rozwiali tez tajemnice pirackich eksplozji :)
Jesli traficie na Madere w okolicach Wielkanocy mozecie spodziewac sie takich wybuchowych atrakcji przez szesc kolejnych niedziel. Mieszkancy wyspy swietuja wtedy Festas do Espirito Santo czyli wizyty Ducha Swietego. Calosc bardzo przypomina nasz polski zwyczaj koledowania, tylko, ze w Polsce przebiega to odrobine spokojniej i zaden z koledujacych ksiezy nie odpala po drodze ladunkow wybuchowych :) Na Maderze za to tak! W ten sam wybuchowy sposob wierni lokalnej parafii sa budzeni przed pierwsza niedzielna msza, co wyjasnilo nasza pobudke o 6.30 rano ;) Co kraj to obyczaj! Razem z koledujacym ksiedzem na Maderze chodza tez dziewczynki ubrane w tradycyjne maderskie stroje (z przesmiesznymi 'teletubisiowymi' czapeczkami) i przygrywajacy na roznych instrumentach grajkowie. Maderczycy traktuja te odwiedziny jak wielkie swieto, przygotowuja i pucuja domy, niektorzy podobno z tej okazji sa gotowi zrobic remont!
Zuzia z duza ulga przyjela wiadomosc, ze to jednak nie piraci atakuja wyspe jednak wyciagniecie jej na spacer po okolicy nie bylo wcale proste. W koncu poszlismy piechota (pierwszego dnia zdecydowanie nie bylam gotowa na trening jazdy samochodem po gorskich drogach, tym bardziej po tym jak zobaczylam w swietle dziennym podjazd, ktory poprzedniego dnia wystawil moje nerwy na probe), przez bananowe plantacje do najblizszego miasteczka - Porto da Cruz. O Porto na pewno napisze osobna notke, bo ta mala senna ale bardzo urocza osada w pelni na to zasluguje :) Wybuchy towarzyszyly nam przez cala droge, raz z jednej raz z drugiej strony wzgorz, niektore calkiem blisko, tak, ze moglismy poczuc zapach dymu...Prawie jakbysmy cofneli sie do burzliwego XVI wieku ;)
W kolejna niedziele traktowalismy juz targajace wyspa eksplozje jak podmuchy wiosennego wiatru ;) Bladym switem, na dzwiek wystrzalu armatniego, poslusznie wyskoczylismy z lozek, tak jak pozostali mieszkancy Porto da Cruz. Udalo nam sie podejrzec przygotowania orszaku Espirito Santo, przed wyruszeniem na obchod po okolicy. Jednak na wiesc o tym, ze 'wybuchowy' pochod ma odwiedzic nasza kafejke Adega da Cruz, przezornie przenieslismy sie do stolicy Madery... Jak to stwierdzila Zuzia: 'bo jeszcze nas przez przypadek wybuchna!' ;)))
Blady swit (a wlasciwie, to jeszcze ciemna noc!), godzina 6.30. Z lozek zrywa nas glosny huk, jakby ktos wystrzelil z armaty! Nasz maly domek az zatrzasl sie w posadach. Juz myslalam, ze mamy zbiorowe halucynacje az tu...bum! Kolejny wystrzal. Nasza pierwsza mysl: eksplodowal tutejszy gazowy boiler. Po szybkich ogledzinach z ulga stwierdzilismy, ze boiler znajduje sie na swoim miejscu, w stanie nienaruszonym. Pomyslalam jeszcze o butli z gazem, ktora tez gdzies tu musiala byc (na Maderze wszyscy korzystaja z takiego systemu, instalacja gazowa w obszarach gorskich nie istnieje) a nastepnie o pirackim statku. Przez wiele lat w ciagu XVI wieku Madera byla celem ataku francuskich piratow, wiec kto wie...;)
W czasie sniadania znowu huknelo i zatrzeslo nam stolem; tym razem zdolalismy nawet dostrzec dym unoszacy sie nad zielonymi wzgorzami naprzeciwko naszego domu (zerknijcie na pierwsze zdjecie!). Przynajmniej moglismy byc pewni, ze nic nie wybucha nam w domu. Piraci, jak nic! Kolejne bum i postanowilismy zapytac miejscowych co sie tak wlasciwie dzieje :)
Tuz przy naszym domu znajdowala sie kafejka Adega da Cruz, ktora z czystym sercem polecam wszystkim, ktorzy w tamte rejony swiata kiedys zawitaja - nie tylko ze wzgledu na najlepsza na wyspie kawe ale takze fantastycznych i bardzo pomocnych wlascicieli. Dona Fatima i Senhor Jose byli gotowi odpowiedziec na kazde nasze pytanie, zawsze z usmiechem i w dodatku w jezyku angielskim! Rozwiali tez tajemnice pirackich eksplozji :)
Jesli traficie na Madere w okolicach Wielkanocy mozecie spodziewac sie takich wybuchowych atrakcji przez szesc kolejnych niedziel. Mieszkancy wyspy swietuja wtedy Festas do Espirito Santo czyli wizyty Ducha Swietego. Calosc bardzo przypomina nasz polski zwyczaj koledowania, tylko, ze w Polsce przebiega to odrobine spokojniej i zaden z koledujacych ksiezy nie odpala po drodze ladunkow wybuchowych :) Na Maderze za to tak! W ten sam wybuchowy sposob wierni lokalnej parafii sa budzeni przed pierwsza niedzielna msza, co wyjasnilo nasza pobudke o 6.30 rano ;) Co kraj to obyczaj! Razem z koledujacym ksiedzem na Maderze chodza tez dziewczynki ubrane w tradycyjne maderskie stroje (z przesmiesznymi 'teletubisiowymi' czapeczkami) i przygrywajacy na roznych instrumentach grajkowie. Maderczycy traktuja te odwiedziny jak wielkie swieto, przygotowuja i pucuja domy, niektorzy podobno z tej okazji sa gotowi zrobic remont!
Zuzia z duza ulga przyjela wiadomosc, ze to jednak nie piraci atakuja wyspe jednak wyciagniecie jej na spacer po okolicy nie bylo wcale proste. W koncu poszlismy piechota (pierwszego dnia zdecydowanie nie bylam gotowa na trening jazdy samochodem po gorskich drogach, tym bardziej po tym jak zobaczylam w swietle dziennym podjazd, ktory poprzedniego dnia wystawil moje nerwy na probe), przez bananowe plantacje do najblizszego miasteczka - Porto da Cruz. O Porto na pewno napisze osobna notke, bo ta mala senna ale bardzo urocza osada w pelni na to zasluguje :) Wybuchy towarzyszyly nam przez cala droge, raz z jednej raz z drugiej strony wzgorz, niektore calkiem blisko, tak, ze moglismy poczuc zapach dymu...Prawie jakbysmy cofneli sie do burzliwego XVI wieku ;)
W kolejna niedziele traktowalismy juz targajace wyspa eksplozje jak podmuchy wiosennego wiatru ;) Bladym switem, na dzwiek wystrzalu armatniego, poslusznie wyskoczylismy z lozek, tak jak pozostali mieszkancy Porto da Cruz. Udalo nam sie podejrzec przygotowania orszaku Espirito Santo, przed wyruszeniem na obchod po okolicy. Jednak na wiesc o tym, ze 'wybuchowy' pochod ma odwiedzic nasza kafejke Adega da Cruz, przezornie przenieslismy sie do stolicy Madery... Jak to stwierdzila Zuzia: 'bo jeszcze nas przez przypadek wybuchna!' ;)))
Uczestnicy Festas do Espirito Santo |
Bardzo inspirujący artykuł. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuńDawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń